Moja droga do siebie i nie tylko
Długo nie mogłem znaleźć tego, co chcę robić w swoim życiu zawodowym i… być z tego zadowolonym. Chciałem czuć swobodę, nie być ograniczany, mieć wyzwania, uczyć się nowych rzeczy. Nie umiałem sobie tego wyobrazić w konkretnym zawodzie.
Pod koniec studiów inżynierskich zdecydowałem się na wyjazd na work & travel do Szkocji. Piękne miejsce: klify, morze Północne, nowa architektura, inna kultura i pierwsza whisky. Ciężka praca przy zbiorze truskawek, ale w 4 miesiące zarobiłem pierwsze poważne pieniądze w swoim życiu. Mogłem pozwolić sobie na fajne ciuchy, zwiedziłem Edynburg i pierwszy raz poleciałem samolotem do domu.
Powrót do Polski i opóźniona obrona inżynierska spowodowała, że nie mogłem iść na studia magisterskie. Zacząłem szukać pracy, ale jakoś wszystko nie pasowało. Postanowiłem, że jadę do Anglii. Spakowałem się w plecak i znalazłem pracę w Tesco w Diss. Mała urokliwa mieścina z parkiem i dużą ilością pól dookoła. Z szybkim pociągiem do dużego miasta i Londynu w parę godzin. Nie znałem dobrze języka, więc głównie spędzałem czas z Polakami. Bardzo mi zależało na uczeniu się języka, więc zaczepiałem w pracy angielskich pracowników. W międzyczasie poszedłem do college’u na kurs języka angielskiego. Poznałem nowych ludzi, zwiedziłem wschodnią Anglie, pojechałem do Londynu z moją Mamą zobaczyć Big Bena, byliśmy w Muzeum Narodowym z mumiami i przejechaliśmy się London Eye. Odwiedzałem moich przyjaciół w Manchesterze i Birmingham. Ponownie wróciłem nawet do szkockiego Edynburga, żeby wspiąć się na pobliski szczyt, gdzie rozpościerał się piękny widok na panoramę miasta i morze. Udało mi się też polecieć do Irlandii Północnej do Dublina, objechałem ze znajomymi wschodnie wybrzeże wyspy oraz spróbowałem irlandzkiej whisky. Był to taki moment gdzie chciałem tam zostać. Po 2 latach zaczęła mnie męczyć rutyna oraz miejsce w którym byłem, tęskniłem za rodziną i przyjaciółmi w Polsce. Dziadek dostał udaru podczas świąt, które spędzałem w Polsce i pierwszy raz w życiu było mi bardzo ciężko wyjechać. Dodatkowo kryzys gospodarczy spowodował, że nie było szansy na lepszą pracę. Postanowiłem wrócić do Polski do domu oraz na studia magisterskie z planem, że będę pracować w laboratorium. Po powrocie Polska znowu zmęczyła mnie swoją mentalnością chciałem znowu wyjechać. Wtedy moja mama zachorowała na raka. Nie był to pierwszy przypadek w rodzinie, więc był strach, nerwowość i niepewność. Mama przeszła operację i chemioterapię, po pół roku jeżdżenia po szpitalach wszystko wróciło do normy.
Przed ostatnim semestrem zacząłem szukać pracy, byłem gotowy na kolejny wyjazd tym razem gdzieś w Polskę. A to za duże, a to za małe miałem doświadczenie i tak na uczelni znalazłem ogłoszenie z pracą dorywczą – instruktor imprez integracyjnych. Miało być na chwilę, a zostałem tam… 10 lat.
Pierwszy rok jako instruktor jeździłem po Polsce z imprezami, uczyłem się jak pracować z uczestnikami, jak rozkładać konkurencje, uczyłem się obsługi różnych sprzętów (broń wiatrowa, quady, prowadzenie busa). Poznawałem mnóstwo pozytywnie zakręconych ludzi. Po roku firma zaczęła budować dział sprzedaży, zostałem młodszym event managerem. Zacząłem uczyć się organizowania i projektowania imprez, sprzedaży, obsługi klienta. W międzyczasie stałem się koordynatorem małych imprez, potem większych, a na koniec trudnych i specjalnych eventów. Kiedy opowiadałem o swojej pracy – gdzie byłem, co widziałem, że mogłem pobawić się na atrakcjach (zjazd na tyrolce, kierowanie polarisem czy przejazd wojskową amfibią) moi znajomi nie mogli się nadziwić ile można mieć radochy z pracy i jeszcze dostawać za to wypłatę.
Pierwsze lata minęły na zabawie, miłej atmosferze, uczeniu się nowych rzeczy i trwałych przyjaźniach. Stawałem się coraz bardziej doświadczonym eventowcem, doradzałem moim klientom, pomagałem koleżankom i kolegom z biura, jak robić dobre eventy. Zacząłem pomagać w szkoleniu instruktorów, aby w końcu samodzielnie prowadzić takie szkolenia. Potem wkradła się rutyna, zmieniła się atmosfera. Pogoń za nowym klientem, zarabianiem kasy i niezdrowa rywalizacja. Zostałem, bo zarabiałem dobre pieniądze. Atmosfera pracy jednak coraz bardziej siadała. Wszystko odkładałem na później, śmierć bliskich mi osób i kolejny nawrót choroby mojej mamy nie pozwalał mi oczyścić głowy. Po śmierci mamy rzuciłem się znowu w pracę, żeby nie dopadły mnie złe myśli.
Czas żałoby to długi proces, który ma lepsze i gorsze chwile. Ponoć kiedy tracimy rodziców to wtedy tak naprawdę dorastamy. Coś w tym jest, już wiesz, że teraz jesteś odpowiedzialny w 100% za siebie. Paradoksalnie odkryłem, że zgubiłem swoje wewnętrzne dziecko, młodzieńczą radość z małych rzeczy. Że przestałem słuchać i obserwować ludzi.
W końcu nadszedł moment, żeby zastanowić się czego właściwie ja chcę – od siebie i od życia. Zacząłem myśleć, co chciałbym robić i jak powinienem się rozwijać. Potem wszystko potoczyło się już szybko, kursy trenerskie, coachingowe, setki godzin spędzonych w salach szkoleniowych i na webinariach. Zaglądanie w siebie i coraz lepsze rozumienie kim jestem, gdzie jestem i jaki chce być.
Nauczyłem się, że każda grupa ludzi może tworzyć zgrany zespół. Pracowałem z ludźmi z mniejszym lub większym doświadczeniem. Po drodze popełniając mnóstwo błędów, ale za każdym razem ucząc się na nich, co można poprawić, zmienić czy ulepszyć, żeby lepiej się pracowało. Robiłem również nieświadomie dużo dobrych rzeczy, budując zaufanie, poprawną komunikację czy tworząc drabinkę zarządzania. Dziś sam dzielę się zdobytymi doświadczeniami z osobami, które tworzą własne zespoły lub chcą być liderem własnego życia.
Stworzyłem markę i społeczność “Odważniki”, by dodać Ci śmiałości w szczególności w zakresie dbania o siebie, Twoją przestrzeń w związkach i w podejmowaniu odważnych decyzji biznesowych.
Zapraszam Cię do mojej społeczności.